Podlasie w Bieszczadach.

Tekst
Blog|Dzikie podróze|Dźwiękoterapia|Eko zycie|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej
Magia codzienności. Podlasie i Bieszczady razem bez granic z Ukrainą, bez granic z Białorusią, bez jakichkolwiek granic…. Już po koncercie duetu https://www.facebook.com/JarzabekJurkiewicz w moim domu, w Gwiezdnym Dolistowiu https://www.facebook.com/search/top?q=dolistowie . Jedno spotkanie na Podlasiu doprowadziło niespełna rok później do cudnego koncertu pod Dostojną Lipą w mym Dolistowiu. Jarek z Adamem są nadal w bieszczadzkiej trasie. Gdy piszę te słowa, grają właśnie koncert nad Soliną, w niedzielę schronisko Jaworzec a kolejnego dnia Sanok (Royal Palace). Ponieważ ukochałam sobie swoje magiczne życie, chcę się z Wami podzielić moją historią spotkania chłopaków i jak do tego doszło, że zagrali m.in. u nas. Wszystko to za sprawą pięknego dzwoneczka z Supraśla, który wybrzmiewał mi rzewną melodię moich przodków, którzy wysłali mnie rok temu na Podlasie. Za sprawą tego dzwoneczka dotarłam do pięknych miejsc na Podlasiu, wysłuchałam zaczarowanych historii i poznałam ciekawych i mądrych ludzi. Wczesną jesienią minionego roku wyjechałam jak co roku na samotną, urodzinową podróż przed siebie.
Tym razem przyciągnęło mnie do siebie Podlasie.
Wracając w Bieszczady, spotkałam się z rodzicami aby z nimi celebrować moje urodziny i podziękować im za to, że jestem na tym świecie, że żyję. Na samym Podlasiu zamieszkałam na ponad tydzień w pięknym, starym domu w maleńkiej wsi Radunin. Dom przy starym piecu chlebowym idealnie wkomponował się w mój stan ducha, pisanie księgi rodowej uczynił pełną pasji przygodą a mój pobyt stał się głębokim przeżyciem duchowym. Spotkałam się z gościnnością Podlasia, ciszą, majestatem tamtejszych cerkwi i niczym niezmąconym spokojem mego serca. Hasałam po okolicznych łąkach. Zaprzyjaźniłam się z krowami sąsiada i żurawiami. Praktykowałam gimnastykę słowiańską, jadłam jabłka z własnej jabłonki, wzruszałam się pięknem tego świata i co jakiś czas płakałam z nadmiaru wdzięczności i miłości jakie przepełniały moje serce. Ta przestrzeń uruchamiała we mnie tak ogromne pokłady Miłości, że zdawało mi się niekiedy, że nie będę w stanie pomieścić takiej ilości Światła w sobie….Wówczas pękałam, rozłamywałam się na miliony iskier, które rozsypywały się po mokradłach, łąkach i okolicznych wsiach. Patrzyłam na nie w zachwycie jak wyrastają z nich dobroć, współczucie, akceptacja. Niepojęte było i jest nadal, że ja również jestem ich częścią, że jestem początkiem i końcem, tą iskrą, która rozświetla nie tylko mnie samą, ale również to, co poza mną….Bez oddzielenia, bez separacji…..Cud mego istnienia, radość doświadczania tego, że żyję …..bo to przecież moje kolejne narodziny tutaj na Ziemi.
W przeddzień moich urodzin jechałam rowerem przez Puszczę Knyszyńską przed siebie, bez celu….Jak co dzień, gdy spotykałam starszych mężczyzn, Ci zatrzymywali się, błogosławili mnie i życzyli szczęśliwej drogi. Tak się złożyło, że po jakiś trzydziestu kilometrach jazdy znalazłam się w Supraślu. Po kilku dniach samotności, ściągnęło mnie do siebie to miasteczko. Weszłam do pierwszego lokalu, który mnie do siebie przyciągnął o wdzięcznej nazwie „Zajma”. Zjadłam tam wspaniałą sałatkę z kwiatami cukinii i bławatka co było dla mnie przyjemnym zaskoczeniem, bo w tamtym czasie żywe kwiaty stanowiły dla mnie mój ulubiony pokarm. Wychodząc z lokalu, na pulpicie przy kasie znalazłam ulotkę Jarka i Adama, którzy mieli grać tutaj kolejnego dnia. Repertuar mnie uwiódł. Jaromir Nohavica, Kaczmarski, Gintrowski, Dylan i utwory własne duetu, którego nie znałam ale coś mi mówiło: przyjedź. Kupiłam bilet a następnego dnia zamiast swoje urodziny spędzić samotnie na łące czy też w lesie jak planowałam, postanowiłam przeżyć wśród innych ludzi i w towarzystwie przyjaznych dźwięków oraz dobrej muzyki. Koncert był bardzo kameralny, sytuacja przy granicy z Białorusią napięta. Dookoła nas wojsko, straż graniczna, konflikt z uchodźcami i polityczne przepychanki na granicy właśnie się nasilały a stan wyjątkowy został ogłoszony dokładnie w dniu mojego pojawienia się na Podlasiu. To napięcie, strach mieszkańców o swoje bezpieczeństwo, troska ludzi o tych, którzy uciekają na polską stronę aby zapewnić sobie lepsze życie i politycy grający na swojej szachownicy kartami „uchodźca”, „emigrant”, bawiący się zaimkami „my”, „Oni”, „wy”, „nasze”, „wasze”. A w tym wszystkim ja rodziłam się na nowo po raz kolejny 48y. A dookoła mnie rozbrzmiewała nostalgiczna, melancholijna ale i energetyczna muzyka grana przez chłopaków. Po koncercie – krótkie spotkanie, zwyczajna rozmowa o wszystkim i o niczym, o Bieszczadach, o życiu, o twórczości i kurtuazyjna wymiana wizytówek. Wspomniałam, że jeśli będą w bieszczadzkiej trasie, to może rozważą koncert i u nas ale nie robiłam sobie z tym żadnych nadziei.
Pierwszego dnia pobytu w miasteczku usłyszałam w głowie dźwięk, który popchnął mnie w kierunku lokalnego straganu z rzemiosłem, podlaskim sękaczem i starymi naczyniami sprowadzanymi z Białorusi. Przemiły człowiek, który opowiedział mi o swoich wyjazdach na druga stronę, sprzedawał stare, srebrne łyżeczki, porcelanowe filiżanki i stołowe dzwoneczki. Wzdychał, że teraz z powodu napiętej sytuacji na granicy, nie może już jeździć na Białoruś i niczego nowego sprzedawać. Podniosłam pierwszy z trzech dzwonków a usłyszawszy jego dźwięk, poczułam, że jest moim dźwiękiem, odnalezionym fragmentem mnie samej, usłyszałam jak w duszy gra mi rzewna, melancholijna pieśń smutku, rozstania z bliskimi a jednocześnie był to dźwięk powrotu do domu, ponownego spotkania z rodziną. Przytuliłam go do serca i wiedziałam, że to ten właśnie dźwięk przyprowadził mnie tutaj na Podlasie, że to za nim podążało moje serce.
Ten dzwoneczek od ponad roku stoi na mym bieszczadzkim stole i każdego ranka budzę nim dom na nowo do życia spoglądając na Połoninę Caryńską. A całkiem niedawno stał na stole kuchennym w Domu przy Piecu Chlebowym. Za sprawą tego dzwoneczka i jego nieświadomych poszukiwań, trafiłam do Zajmy i na koncert Jarka i Adama, którzy 9 miesięcy po naszym spotkaniu odezwali się do mnie z pytaniem czy byłabym zainteresowana ich koncertem u nas. Dla mnie to czysta radość – pomyślałam. Od słowa do słowa – koncert się odbył. Było magicznie, plenerowo, miło.
Z podlaskim  dzwoneczkiem łączy się jeszcze jedna historia. Zimą gdy dzwonek leżał na koronkowym obrusie mego bieszczadzkiego stołu, ja wraz z Pavlem wypoczywaliśmy na Wyspach Kanaryjskich. Pavol tradycyjnie surfował, ja obserwowałam fale i jego zmagania na oceanie. Przed zachodem słońca udałam się w jedno ze swoich pięknych miejsc na północy wyspy. Tam tańczyłam do muzyki wiatru i śpiewu mew.
Potem praktyka gimnastyki słowiańskiej.
Na cichej plaży plaży byłam sama ale nie samotna. Potem zanurzyłam  się  w kontemplację. Był czas na modlitwę w intencji chorującej mamy, chwila medytacji wdzięczności, moment podziwiania ciszy na zewnątrz i spotkanie z mą wewnętrzną ciszą. A wtedy usłyszałam znany mi już dźwięk – delikatny, brzmiący jednak na tyle donośnie, że wiedziałam, iż jest realny. To był mój podlaski dzwoneczek, który zagrał mi rzewną melodię wspominając mój wrześniowy epizod przy granicy z Białorusią. I wtedy ujrzałam jednego z moich przodków – pradziadka Piotra, który ukazał mi, że ten prezent jest od niego samego dla mnie. Miałam go odnaleźć właśnie podczas tej podróży na ryneczku w Supraślu. Gdybym go tam nie odnalazła, miałam mieć jeszcze ponoć szansę spotkania w kilku innych miejscach na wschodzie, ale wówczas mój los potoczyłby się inaczej. Pradziadka Piotra znałam jedynie z opowieści. Przeżył II wojnę światową tak jak jego syn a mój dziadek, z którym się wychowywałam. Żyli z moją prababcią bardzo skromnie a uczciwiej byłoby napisać, że żyli w biedzie. Zginął w zaskakujących okolicznościach. Po zakończeniu wojny, ogarnięty radością wolności i pokoju wybiegł z domu aby przywitać się z wiwatującym tłumem. Jeden z pijanych żołnierzy rosyjskich (jeden z tych, których przez lata historia uznawała za oswobodzicieli naszego kraju) rzucił w tłum odbezpieczony granat. Ten trafił w mego pradziadka Piotra, który zginął na miejscu.  Przez kilkanaście minut cieszył się wolnością i pokojem po zakończeniu wojny. I to właśnie on przyszedł do mnie w mej medytacji. Wyraźnie ukazał mi, że dzwoneczek ten jest podarunkiem od niego i moich przodków ze strony mamy. To bez znaczenia, że mnie i ten miedziany dzwonek dzielił w tej konkretnej chwili Atlantyk, ja wyraźnie słyszałam jego dźwięk a grał na nim pradziadek Piotr aby pokazać mi nasze połączenie poza czasem i przestrzenią. Ja na Fuertaventurze na północy wyspy, zaczarowany dzwoneczek w mym bieszczadzkim domu w Dwerniku a pradziadek Piotr w przestrzeni gdzieś za zasłoną ale przecież tak mocno żywy i obecny. W jednej chwili pokłoniłam się moim pradziadkom i wszystkim pozostałym przodkom i podziękowałam za ten prezent, który był i jest czymś więcej, niż instrumentem muzycznym, który obecnie wykorzystuję w masażach dźwiękiem. To symbol mojego połączenia z przodkami i kolejnymi pokoleniami przede mną. Bo wszyscy jesteśmy połączeni. MITAKUYE OYASIN.
To właśnie za sprawą tego dźwięku miałam odwiedzić miejsca i poznać ludzi, którzy mieli stanąć mi na mej drodze i dać mi nowe nauki w sztuce zwanej Życiem. Ale o tych magicznych historiach opowiem przy innej okazji.  Po raz kolejny wiedziona intuicją, idąc za głosem serca, wybrałam najlepiej jak mogłam dla siebie i dla innych. Podlaski dzwoneczek – maleńki, niepozorny, ckliwy a dokonał tak wiele dobrego w mym życiu i sprawił między innymi to, że koncert duetu Jarząbek – Jurkiewicz się zmaterializował w naszej bieszczadzkiej przestrzeni. Jeden dźwięk i tyle dróg, tak wiele wyborów i możliwości……
Po koncercie zostały dobre wspomnienia i to, co łączy nas ludzi – dźwięk ten sam, który jest początkiem i końcem ……
Bo każdy z nas jest dźwiękiem…..i każdy z nas ma swoją piosenkę do zaśpiewania o ile zaśpiewa….

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z wdzięcznością za moje ziemskie spotkania Bosonoga Eyra

Dwernik, 13 sierpnia 2022r.

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Tortomania proste i piękne urodziny….celebruj prawdziwie
Następny wpis
Przepraszam, dziękuję, kocham Cię. Nauka umierania cz. I