Między światami. Posaďte se na červenou židli.

Tekst
Blog|Dzikie podróze|Eko zycie|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog|Terapeutka Gaja
Czerwone židle – Posaďte se červenou židli.

Drzwi wejściowe do domu, ganek i w końcu szyld przy drodze. A od dzisiaj czerwony, duży fotel przy ulicy. To dla mnie szczególne symbole i przestrzenie. To miejsca, które witają, żegnają, wskazują drogę do, z, przez. Nie zawsze to miejsce, ten punkt jest jakimś celem. Niekiedy jest przystankiem w drodze do celu. Ktoś przejeżdża obok, zatrzymuje się na chwilę, zrobi zdjęcie i jedzie dalej. Od jedenastu lat szyld naszego Dolistowia, który stoi przy drodze jest znakiem informacyjnym, który pokazuje nasze gospodarstwo. To namacalny dowód, że istniejemy. Dołożyłam do tego swój nowy aspekt Bosonogiej i moją osobistą działalność. Pod napisem Dolistowie kryje się nasza wieloletnia już historia. To noclegi, warsztaty fotografii, pokazy gwiazd. To kwintesencja NAS razem. Ja i Pavol, nasze dwie osobowości, miks pasji kobiety i mężczyzny. W napisie Bosonoga mieszka zaimek Ja, moje ego. Zaklęta jest tutaj moja osobista ścieżka serca i mój magiczny idealizm, warsztaty dla kobiet, kręgi, ruch, gimnastyka, Vedic art, taniec i zaproszenie do mego świata.
Każda litera tworzy słowo, każde słowo niesie za sobą określoną, naszą energię ale opisuje też historię, która każdego dnia się tworzy tutaj na tej bieszczadzkiej ziemi.

Życie narysowane na mapie

W Bieszczadach nie mamy bilbordów, klasycznych numerów domów. Niekiedy brakuje ich w ogóle bo nikt nie odczuwa takiej potrzeby. Po raz pierwszy zamontowałam numer naszego domu kilka dni temu po jedenastu latach życia w Dwerniku. Zrobiłam to bardziej dla kurierów i listonoszy niż z jakiekolwiek innego powodu. W naszej wsi nie ma ulic. Nic nie jest nazwane ani logicznie ustrukturyzowane. Miejscami wkrada się chaos, który sobie tak cenię bo chaos uczy nie przywiązywania się do tego co jest i pozbawia stabilności, która rozleniwia. Być może dlatego większość ludzi tutaj żyjących czuje się bardziej wolna – bo nie została ponumerowana, nazwana i zaprogramowana przez kogoś, przez urząd. Nikt nie przyłożył do mieszkańców jednego administracyjnego szablonu. Podczas spisu ludności nie łatwo kogoś znaleźć w domu, bo albo jest w lesie albo w ogrodzie, w stajni przy koniach, na pastwisku czy też rzece albo w górach zbiera owoce.
Na geodezyjnych mapach nakreślone są już numery domów, numery działek a kwadraciki prostokąty i inne kształty ukazują domy, stodoły, kurniki i ule. W realnej rzeczywistości wjeżdżając jednak do bieszczadzkich wiosek toniemy w przyrodzie. Pośród zieleni, w gąszczu drzew i krzewów rosnących w sposób niepohamowany, niełatwo znaleźć jakieś gospodarstwo. Nasz dom położony jakieś 15 metrów niżej widziany z drogi wydaje się być niepozorny, niewielki. Mało kto wie, że niedaleko za nim kryją się skarpy, które z wysokości ponad piętnastu  metrów spadają kaskadowo w dół aż do samej rzeki San. Wejście tutaj to jakby wejście do innego świata – krainy ciszy, uczesanej nieco dzikości i śpiewu rzeki oraz ptaków. Trzeba być uważnym aby nie przegapić czegoś wartościowego.
Wszystkie domy zbudowane wzdłuż rzeki począwszy od Źródeł Sanu, od Sianek na Ukrainie przez Stuposiany, Dwernik, Chmiel, Sękowiec, Zatwarnicę i dalej przez stare wsie bojkowskie takie jak Krywe aż po Solinę posiadają magiczne, pełne niespodzianek zakątki. Każdy kogo ziemia dotyka swymi krańcami rzeki wie, jaki to ogromny dar tutaj mieszkać, przy wodzie. Każda susza na ziemi przywraca bowiem wdzięczność za każdą kroplę wody w rzekach, potokach i strumykach.
Poza tym widoki meandrującego Sanu przepływającego przez Bieszczady potrafią rozkruszyć niejedno zamknięte serce i rozsypać na kawałki.

 

Energia wspólnoty – życie w sześcianie

Te wszystkie domy, siedliska, chatki, leśniczówki i schroniska tworzą pajęczynę wspólnoty. Narysowane równo wzdłuż ulic oraz te poukrywane za wzgórzami, pod lasem, wyłaniające się tylko tym wytrwałym, którzy zechcą zjechać z głównej drogi ukazują nieoczywistości bieszczadzkiej wielorakiej osobowości. Tutejsza bowiem tkanka ludzka składa się z indywidualności, narcystycznych osobowości, introwertycznych i charyzmatycznych artystów i ludzi lasu oraz gór i tych pozornie zwyczajnych, niezwyczajnych ludzi. Każdego z nas łączy jednak potrzeba bycia razem i budowania wspólnot. Te wszystkie kwadraciki, prostokąty na mapach nie są tylko płaską geometrią. W nich dzieje się życie. Przyjeżdżają tutaj goście z całego świata aby wejść na Połoniny, spotkać niedźwiedzie, wilki czy żubry na wolności albo przynajmniej usłyszeć o nich opowieści. Wówczas to życie wchodzi w wymiar 3 D. Wspólne doświadczenia nas gospodarzy i gości tworzą przestrzenne układanki, bryły, w których żyją emocje, wzruszenia, doświadczenia. A potem gdy wyjeżdżacie stąd do swoich domów, te emocje, te doświadczenia i ruszenia zostają z nami w naszych domach i przestrzeniach oraz w górach. Zostawiacie tutaj fragment siebie a zbiorowa tkanka bieszczadzka zaczyna przybierać nowe cechy bogatsze o Wasz świat i wasze postrzeganie rzeczywistości. Zostaje tutaj każda myśl, każda emocja i wrażenie. Zostawiane są tutaj nie tylko beztrosko wyrzucone śmieci na szlaku ale również wszystko, co noszone jest na dnie serca i w umyśle człowieka, każdego turysty. Każde wypowiedziane słowo, każdy gest miły albo robiący komuś przykrość zostaje tutaj na długo pośród buków i leśnej ściółki, na drewnianej posadzce schroniska. Nie da się ich zmyć mopem ani wymazać. Energia tego miejsca zmienia się wraz z energią ludzi, którzy tutaj zamieszkują ale i tych, którzy przyjeżdżają tutaj choćby na chwilę. Bo zaglądając tutaj zostawiasz nie tylko swoje pieniądze ale i własne tęsknoty, marzenia i uczucia. Tak jak niedźwiedzie ocierają się o drzewa zostawiać po sobie swój zapach i zaznaczając swój teren swoją obecnością, tak każdy człowiek przyjeżdżający w te góry, zostawia po sobie swoje zapachy prywatnych niepokojów, lęków albo ekscytacji, radości czy natchnienia.

Moje początki utkane z marzeń

Gdy kilkanaście lat przyjechałam tutaj po raz pierwszy, zakochałam się od razu w Bieszczadach. Dużo wędrowałam samotnie radząc sobie z wewnętrznymi lękami i niezrozumiałym wówczas dla mnie smutkiem, który rozdzierał moje serce. A może bardziej była to tęsknota za czymś czego wówczas nie rozumiałam. Dzisiaj wiem, że tęskniłam za sobą samą, prawdziwą. Jednak to, co uruchomiło we mnie to zrozumienie to była Gaja. Przyroda przyciągała mnie do siebie jak magnes. Połoniny nęciły mnie sobą mówiąc: „zdejmij buty, dotknij nas swoimi nagimi stopami, oddychaj mną, oddychaj moją, gór energią, poczuj mnie a poczujesz siebie”. Drzewa wyciągały do mnie swoje pomarszczone, zmurszałe ręce abym się do nich przytuliła i zaakceptowała coś co my ludzi nazywany czasem albo starością. Ich korzenie układały się dla mnie w krzesła i fotele abym mogła tutaj usiąść przytulona do nich zmęczonymi miejskimi plecami czerpiąc z nich energię i oddając wszystkie energetyczne zanieczyszczenia. Rzeka San i potok porywały mnie swoim nurtem pokazując mi jak mam się oczyścić i zharmonizować. A więc zdejmowałam buty i chodziłam po górach boso. Wbiegałam na Bukowe Berdo jesienią gdy pierwsze śniegi kłuły moje stopy i wbijały lodowe igły w palce budząc do życia i świadomego oddechu. W listopadzie wspinałam się boso na Otryt a październikowy, wczesny zmierzch w deszczu witałam na Dwernik Kamieniu. Caryńska, Wetlińska, Mała i Wielka Rawka i wszystkie pozostałe szczyty wiosną i jesienią przyciągały mnie do siebie abym je eksplorowała boso. To był dla mnie zaszczyt móc doświadczać przyrody bez ranienia jej, bez konieczności zabijania maleńkich stworzonek, które moje stopy omijały czule i z miłością, której się uczyłam na nowo. Wówczas jeszcze nie rozumiałam, że ta miłość, którą czuję do Gai i której od niej doświadczam jest tak naprawdę Miłością mnie samej do mnie samej a Prastara Matka Gaja przystawia mi tylko piękne lustro abym mogła siebie ujrzeć. Zajęło mi parę lat zrozumienie tej prostoty przekazu. Jednak Gaja była i jest dla mnie zawsze cierpliwa.

Między światami

Jako turystka przyjeżdżając z Krakowa, pędziłam tutaj zawsze podekscytowana. Setki razy pokonywałam trasę Kraków – Dwernik albo ścianą południową (malowniczą i przepiękną przez Beskid) albo górą przez większe miasta. Zawsze towarzyszyło mi uczucie zakochania. Moją kochanką była wielowymiarowa istota, na którą składały się góry, rzeka i tutejsze wsie i bez wątpienia ludzie. Wśród ludzi, których poznawałam i którzy zaprosili mnie do swego życia nie było podziałów i nie ma nadal. Jednego dnia przy butelce taniego piwa słuchałam historii Maniusia – smolarza siedząc pod jego barakiem na wypale, potem jadłam wykwintny posiłek przy bieszczadzkim stole, w pięknym drewnianym domu znajomych wyglądającym jak z żurnala Country. A chwilę potem ubłocona, brudna i zmęczona, z ciężkim prowiantem na plecach wchodziłam nocą na grzbiet Otrytu.
Z plecakiem wypełnionym takimi barwnymi wspomnieniami, po kąpieli w rzece, wracałam do miasta. Niekiedy w samochodzie znajdowałam resztki swoich bieszczadzkich wypraw w postaci ubłoconych kaloszy, siekiery czy też traperskich ubrań. Obok statyw fotograficzny, sztaluga i podobrazia. Zaraz obok plecaka w bagażniku mego samochodu jeździła zgrabna i ładna walizka, w której mieszkało me równoległe, miejskie życie. Były tu czerwone, czyste baletki, sukienka a nawet marynarka, telefon komórkowy łączący mnie z pracownikami. Dwa życia w jednym bagażniku. Przez ponad rok poruszałam się między tymi światami. Żyłam MIędzy ale nie W ..w żadnym z tych światów nie mieszkałam tak na 100%. Już wtedy podjęłam decyzję gdzie będę naprawdę. Moje ciało fizyczne podążyło za sercem, które pragnęły zostać tutaj nad Sanem.

Podróże Kraków – Dwernik i z powrotem stały się częścią mego życia. Pierwsza brama bieszczadzka gdzie czułam ogromną ekscytację jakbym wracała do domu to były Uherce Mineralne albo w Beskidzie wieś Maniów. To było nagłe ukłucie w sercu i rozlewające się po nim ciepło. W tych miejscach czułam całą sobą, organoleptycznie, że jestem już blisko domu, swego miejsca na ziemi, choć tak naprawdę wówczas jeszcze nie tylko tutaj nie mieszkałam ale nie miałam ani ziemi ani miejsca na mapie. Żadnych kwadracików czy prostokątów z moją sygnaturą w urzędzie. Jedyne co miałam to marzenia o życiu w górach i na wsi i tę nieokiełznaną tęsknotę w sercu jak się później okaże za sobą samą.

 

Bieszczadzkie domy

Powoli poznawałam tutejszych mieszkańców. Poznawałam ciekawe kobiety, ich rodziny, mężów i podziwiałam ich drewniane, klimatyczne domy. Niekiedy przeglądałyśmy się w swoich lustrach nawzajem. Ja marzyłam o życiu na wsi a one -z melancholią i tęsknotą wspominały swą utraconą młodość i porzucone ambicje oraz aspiracje dla życia w górach.
Spędzałam z nimi czas przy ognisku, przy świecach i kominku. Wdychałam zapach polan drewna przygotowanych do kuchennego pieca, uczestniczyłam we wspólnych posiłkach zapraszana do jednego zawsze długiego stołu siadając na prostych ławach. Szłam do stajni, kurnika albo na łąkę aby na kocu zjeść wspólnie przygotowane śniadanie. Latem – wspólna kąpiel w rzece z dorastającymi już dziećmi.

I zawsze przez ten długi rok gdzie nieśmiało, na dnie serca kiełkowało moje marzenie o życiu tutaj, w Bieszczadach, o domu na wsi, o kuchennym piecu, o rozmowach przy długim, ciężkim drewnianym stole, o łące i lesie, do którego mogę wyjść zaraz po otwarciu drzwi swego domu. Tęskniłam i marzyłam. Niekiedy nieco odważniej wyobrażałam sobie swoje życie tutaj – jak piszę książki, jak spotykam twórczych, inspirujących ludzi, jak mój dom żyje i jest bogaty w nowe doświadczenia. Jak to wszystko dzieje się naprawdę. W ciszy swego serca tkałam swoje nowe życie a potem wracałam do krakowskiego biura, do swego samotnego mieszkania w centrum Krakowa i tętniącego życiem miasta. Gdzieś pomiędzy kolejną filiżanka kawy w biurze z widokiem na miasto a pociągiem intercity pędzącym na spotkanie do Warszawy śniłam swój sen o Bieszczadach.

Magia chwili

Nie było by mnie tutaj gdyby nie cerkiew w Smolniku nad Sanem. Gdy trzynaście lat temu wchodziłam na szycht Otrytu, spotkała mnie po drodze burza a ja zbłądziłam. Szłam wzdłuż potoku zamiast do Chaty Socjologa to na Trohaniec – właściwy wierzchołek góry, który pamięta ofiary I wojny światowej. Po godzinie gnana przez pioruny i urwisty deszcz zeszłam z powrotem do Dwernika. Aby się osuszyć, nie mając dokąd pójść, pojechałam przed siebie z powrotem. Chciałam już wrócić, ale między Dwerniczkiem a Lutowiskami, ujrzałam na wzgórzu piękną, drewnianą cerkiew, która mnie do siebie przyciągnęła. Pojechałam tam. Była otwarta. Nie było nikogo. Usiadłam w ławce i się rozpłakałam. Odeszło zmęczenie a j poprosiłam o pomoc, o jakąkolwiek wskazówkę. Wyszłam na zewnątrz. Przywitało mnie słońce i tęcza. Wyciągnęłam płótno i namalowałam anioła, wiatr i chmury. Potem usłyszałam głos z serca brzmiący ciepło i matczynie, że mam wrócić na szlak. A więc wróciłam, tym razem trafiłam na Otryt i od tego momentu rozpoczęła się moja własna, bieszczadzka, długa historia.

Dzisiaj jestem tutaj w swoich Bieszczadach. Utkałam swoje marzenia, które są już realne prawdziwe, moje, namacalne i można ich dotknąć. Z turystki, idealistki, marzycielki ale i też kobiety tytana pracy, którą zawsze byłam wyśniłam, wykreowałam, stworzyłam swoje życie pośród ludzi i przyrody, które kocham całym swym sercem. Po drodze zaimek ja zamienił się na zaimek rodzinny My. W tym domu dzieje się zwyczajne życie i dzieje się magia.Gościli to znani aktorzy, reżyserzy, podróżnicy. Kręcone były filmy, pisane książki. Były śluby i wesela. Zaręczali się tutaj znajomi. Przede wszystkim jednak przyjeżdżacie tutaj aby wypocząć poznać góry, wędrować i „bieszczadować” każdy po swojemu, w swoim rytmie. W międzyczasie świat się zmienił. Pojawił się masowy strach w postaci „pandemii” i wyludnił na jakiś czas Bieszczady dając tym samym oddech Gai i żyjącym tutaj stworzeniom, do których i my się zaliczamy. Mieliśmy czas na podsumowanie swojego życia i mocne, dosadne zatrzymanie się w tu i teraz. Zrobili to wszyscy bez wyjątku na całej kuli ziemskiej. Po czasie względnego spokoju granica wschodnia zaczęła płonąć wojną na Ukrainie i znów strach powrócił. Obserwowałam jak lęk o zdrowie wszedł na wyższy poziom i zamienił się na strach o swoje życie i swoich bliskich. Osadził się w sercach wielu z nas, zamknął klatki piersiowe nie pozwalając swobodnie oddychać i powodując choroby duszy i ciała wciągając w apatię. Nasz dom i szyld przy drodze przetrwały pandemię, przetrwały wojnę i przetrwają o wiele więcej. A góry Otryt i Caryńska, między którymi ten dom stoi będą istniały po nas jeszcze długo …..

Czerwone krzesło – powrót do początku, sen o życiu

Szyld przy drodze, który wykonałam z drewna jest już pokryty patyną czasu i coraz mniej widoczny. Jednak lubię go odnawiać. Lubię stawiać tutaj krzesła, fotele i budować stoliki. Po co? To oczywiście reklama naszego miejsca, tego co z Pavlem oboje tutaj robimy. Ale to też miejsce symbol spełniających się marzeń i snów na jawie. Pokazuje, że warto marzyć i iść za głosem swego serca. Gdy przejeżdżasz obok nas w drodze do Zatwarnicy, Sękowca albo starych wsi bojkowskich, przysiądź tutaj na chwilę, zatrzymaj się, pobądź chwilę ze sobą spoglądając na Otrycki las albo nasz dom z tyłu ten sam, który zrodził się w moim sercu a teraz tutaj po prostu jest. Nie oczekuję, że od razu chwycisz telefon i zarezerwujesz nocleg albo weźmiesz udział w organizowanych przez nas warsztatach czy zajęciach. Tworzę fragmenty domów zewnątrz w plenerze aby każdy bez wyjątku, bez wchodzenia do środka mógł poczuć tę domową energię, atmosferę tutejszego życia i tę niepowtarzalną, bieszczadzką tkankę osobową, której sama doświadczyłam przed laty. To u mnie kredensy mieszkają na zewnątrz, łóżka plenerowe zapraszają do tego aby się położyć i pokontemplować naturę na zewnątrz i swoją własną. Oczywiście za tą artystyczną kreacją i powierzchownym pięknem oraz moją idealistyczną i marzycielską duszą czai się fizyczna praca dla wielu osób zbyt ciężka i nie do zniesienia. Bo przecież to wszystko co tutaj teraz jest dookoła mnie, wszystko co zobaczycie z perspektywy czerwonego fotela przy drodze wiązało się z wieloma wyrzeczeniami, pracą i nauką stolarstwa, budownictwa, ogrodnictwa i wszystkiego co wiąże się z życiem w górach i na wsi. Bo nie tylko z marzeń i snów, ale i z brudu, błota, potu i łez zrodziło się obecne Gwiezdne Dolistowie i nasze życie.

Przysiadając na chwilę na czerwonym fotelu przy naszym szyldzie poczuj się zaproszony do naszego świata.  Przejeżdżając obok albo jadąc do nas, po prostu zatrzymaj się, przysiądź, odpocznij, weź głęboki oddech, nie rób nic zanim pójdziesz dalej. To wygodne krzesło przy samej ulicy zaprasza do siebie, do kontemplacji momentu TERAZ, miejsca TUTAJ. .A jeśli ta chwila podarowana sobie uruchomi w Tobie tę magiczną iskrę jakiej i doświadczyłam przed laty gdy odwiedzałam domy innych, to sięgniesz do skarbca spokoju, marzeń i przeczuć, do krainy wolności, kreacji i marzeń. A jesteśmy tutaj na ziemi po to aby śnić. A więc śnijmy razem swoje własne sny….

 

Bosonogą Eyra niedziela 2 października 2022r. Dwernik, Bieszczady

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Mój magiczny świat a kręgi kobiet
Następny wpis
Żywioły. Ogień.